29 lip 2009

5,6,7

5

Mur to taka instytucja, która nie pozwala mi wpuścić nikogo do środka mnie. Mur jest całkiem solidny, wysoki. Wyobrażam sobie, że jest z czerwonej cegły. Ludzie mówią, że bywa irytujący, bo nie mogą mnie poznać. Często im przeszkadza. Mi tylko czasami, kiedy widzę, że jest problemem. Nie wiem czemu ludzie go dostrzegają.
Mój mur jest formą płynięcia pod prąd. Zapewne tylko dlatego przeszkadza innym, bo nie wpasowuje się w ich obraz świata. Nie potrafią sobie wyobrazić, że można wielu rzeczy nie chcieć, nie akceptować, bać się i chronić się przed nimi wysokim murem.

6

- Jak tam z twoim? - pytam.
- No, jak zawsze. Choć nie wiem czy on mi pomoże. Ostatnio mam wrażenie, że ma mnie dość. Chciałby, żebym była samodzielna i najlepiej dopiero wtedy do niego przyszła czasem – Młoda żali się.
Spoko. Pytam z ciekawości, tylko trochę z troski. Ostatecznie jesteśmy na wojnie. Muszę zająć się frontem, który mnie dotyczy.
Rzeczywiście najtrudniejsze są dla mnie poranki. Te w domu, w łóżku, kiedy słońce wschodzi, a ja nie mogę spać. Wtedy wszystko wydaje się jakąś wielką pomyłką. Przecież to nie może tak wyglądać. Myślę o tym, jak to jest mieć kogoś blisko. Wspominam, kogo kiedyś miałem. Nie potrafię uwierzyć, że coś takiego może się tak szybko zmienić. Pod wrażeniem i wpływem owych myśli chodzę potem cały poranek. Humor w ciągu dnia kształtuje się zależnie od tego, kogo spotykam rano.
- Ma być ta impreza. Wybierasz się w końcu czy nie? No bo mnie zaprosili jednak. Jeśli ty pójdziesz, to ja też będę – mówi.
- Jeszcze nie wiem. Właściwie to nie mam humoru na takie coś. Zastanowię się – odpowiadam, jak zwykle wymijająco.

7

Chodzę ulicami miasta. Spotkałem z rana życzliwą osobę, dlatego mój humor jest obojętny. Nie jest dobry. Ogarnia mnie obojętność, która jest dla mnie najlepszym lekarstwem.

W ciągu dnia nachodzą mnie różne ochoty. Nie dziwią mnie już pomysły napadu na bank. Czasem mam na coś smak. Czasem mam ochotę zostać męską prostytutką, ale nie dla pieniędzy. Zostać ostatnią, najbardziej pustą, immoralną i wiecznie uśmiechniętą kurewką, która cieszy się, gdy jest zwykłym, zeszmaconym przedmiotem.

26 lip 2009

3,4

3

Nadszedł teraz czas, kiedy słowa, takie jak
zaufanie
wierność
są bez znaczenia. Jest jak na wojnie. Chaos moralny otacza wszystko. Jesteśmy pokoleniem, które szuka fundamentów, które nie wie, na czym ma się zbudować. Próbujemy wielu rzeczy, od skrajnej wolności, aż do zniewolenia zasadami. Udajemy, że uczymy się na błędach. Ale ten proces potrwa wiele lat, do tego czasu być może nasza cywilizacja upadnie, jak starożytny Rzym. Wtenczas może znów idioci powrócą, drugi Hitler albo Stalin. Nie nauczymy się na swoich błędach.
Przyszedł teraz taki czas, w którym nie można wierzyć nikomu. Zaufanie – nie. Nie można wierzyć samemu sobie. Sam robię rzeczy, których nie chcę robić. Jak tym bardziej ufać innym? Wierność? Komu, czemu? Brak zaufania, brak zasad. Brak autorytetów. Bo czy autorytetem ma być ktoś, komu nie można zaufać?
Będziemy udawać. To jest rozwiązanie. Niedobre, ale może tak trzeba. Będziemy udawać, bo tak będzie łatwiej, udawanie wiary zastąpi prawdziwą wiarę. Upadnie wiara w zaufanie, pozostanie imitacja wiary. Będziemy wierzyć, że jesteśmy mądrzy, choć będziemy wiedzieć, jak bardzo jesteśmy głupi. Nie będziemy chcieli o tym myśleć, bo tak będzie po prostu łatwiej. Każdy z nas jest idiotą.

4

Wychodzę z tego zatłoczonego autobusu. Za mną – stado dzieci, które uprzykrzały mi podróż. Chodnik, którym idę, byłby lepszy niż tor przeszkód. Wyciągam papierosa i zapalam go – małe uprzyjemnienie, na zmęczone płuca i skołatane serce. Myślę o tym, że będę kiedyś zadowolony. Myślę o tym, że będę udawał zadowolonego. Będę miał żonę, dziecko, czyli jakieś cele, dla których warto żyć. Pokonam prozę życia, będę dobrym ojcem i mężem, bo będę bardzo zakochany. Gdzieś w głębi będę wiedział, że jest to podyktowane czymś innym: męską potrzebą dbania i odpowiedzialności, pożądaniem, samotnością, zadziwieniem światem i siłą tworzenia. W głębi będę wiedział, że jestem sam z tym wszystkim. Tak bardzo zakorzenię się w narzuconym życiu, że uwierzę w szczęście mimo braku szczęścia.
Rozmyślania umilają mi drogę, jak zwykle. Pozwalają zapomnieć o irytacji, którą czuję mijając zbyt blisko ludzi na ulicy. Są denerwujący, ponieważ wchodzą w moją przestrzeń życiową. Wyznaczam ją na około metr od siebie. Rzadko wpuszczam kogoś bliżej z własnej woli. Czy tak trudno walczyć o swoje koło, promienia jednego tylko metra? Czy tak trudno ludziom zrozumieć, że czasem tylko tyle potrzeba dla świętego spokoju?
Dzień jest nawet przyjemny, świeci słońce, delikatny wiatr chłodzi twarz. Widzę z daleka postać siedzącą na parkowej ławce. Czeka na mnie. Młoda dziewczyna, włosy blond. Ładna, przyjemnie na nią jest patrzeć, choć drobna. Nieskrępowany uśmiech na jej twarzy łączył zawsze dziecięcą radość z odrobiną psychodeliki. Jak gdyby za wszelką cenę nie chciała dorosnąć i planowała bronić się przed tym całe życie. To mi się podobało. Bo co ma znaczyć teraz dorosłość? Uległość? Bierność? Poddanie się? Udawanie?
Podchodzę. Buziak na „dzień dobry”. Siadam obok, pozwalając sobie naruszyć przestrzeń życiową. Ostatecznie czasem człowiek tego potrzebuje.
- No to co chciałeś? Coś ważnego czy tak tylko, mnie wyciągnąć? - zapytała z uśmiechem.
- Właściwie miałem kupić ci kwiatka po drodze, ale chyba mi się zapomniało – odpowiadam, jak zwykle wymijająco. Nie chciałem nic. Chyba tylko trochę porozmawiać, poprzebywać z drugim człowiekiem, żeby całkowicie nie ześwirować.
Wyciągam papierosy. Palimy. Mogłaby to być trawka, byłoby wesoło. Właściwie nie wiem, o czym mam gadać. Nie mamy problemu z rozmawianiem, dlatego możemy pomilczeć. Jakaś tam ostoja normalności w moim życiu, jaką bywała ta dziewczyna, też miała w końcu stać się dowodem ludzkiego egoizmu.
- Muszę kupić sobie nowe buty. Na wyjazd. I kupiłabym sobie spodnie nowe, ale jeszcze nie wiem. Pójdziesz ze mną?
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chcę jak najszybciej. Może za miesiąc się uda. Muszą przyjąć moje podanie.
Nawet mnie to interesowało. Zazwyczaj, mimo udawanego zainteresowania, jest mi obojętne, co i kto do mnie mówi. Nie obchodzi mnie, co się w czyim życiu zmienia, kto z kim i kiedy, i tak dalej. Udaję, że słucham. Zazwyczaj pokiwuję głową, potwierdzam. Ludzie uwielbiają gadać, a jeszcze bardziej lubią, kiedy ktoś ich słucha. I wierzą, że słucham, choć ja nie słucham.
A jednak, gdy mówi ktoś, kto może siedzieć w obrębie mojego metra przestrzeni, słucham z ciekawości. Często o największych pierdołach. I nie z troski, bo idiotycznie ciągle wierzę, że wszystko się jakoś układa. Z czystej ciekawości słucham, bo coś dziać się musi. I ja nie muszę się silić na mówienie.
Obserwujemy kobietę na sąsiedniej ławce, która karmi gołębie.
- Policzmy je – rzuciła moja towarzyszka.
- Przecież ty ich nawet nie dojrzysz – zażartowałem, bo wiedziałem, że powinna mieć ze sobą okulary.
Słyszę jej śmiech dziecka. Młoda próbuje mnie rozbawić, czasem jej się to udaje. Śmiechem udaje małego diabełka.
- Patrz, patrz, one ją zjedzą! - krzyczy i pokazuje na kobietę. Ta nie poświęca nam odrobiny uwagi.
- Chyba nie mam co ze sobą zrobić – mówię.
- To zwal se konia – słyszę. Idiotyczna porada na idiotyczne zagadnienie. Udało się jej mnie rozśmieszyć.

23 lip 2009

Suchość drogi (1,2)

1

Mam dziewiętnaście lat. Nie osiągnąłem jeszcze nic. Niewiele mam do osiągnięcia. Odkryłem za to rzeczy, których wielu nigdy nie dostrzeże, na przestrzeni całego swojego życia.
Ulice bywają dla mnie zbyt wąskie. Nie napisałem książki. Moja miłość odchodzi. Mam dziewiętnaście lat i w pogardzie wszystko, w co warto czasem wierzyć, żeby było lepiej. Bo właśnie tylko dlatego wierzymy – żeby było łatwiej, lepiej, przyjemniej, żeby rzeczy miały wartość.
Mam dziewiętnaście lat i robię wszystko to, czym gardzę. Jestem słaby, piję, ulegam pożądaniu, nie pracuję, kieruję się egoizmem. Mam prawo wszystkim gardzić, czego na własnej skórze doświadczam.
Mam dziewiętnaście lat i w chwale swego ciała i umysłu stwierdzam często, że siebie nienawidzę. Mimo świadomości, że jestem tak doskonały, tysiąckroć lepszy od innych, nienawidzę siebie za kłamstwo wiary – znów. Bo tylko po to wierzę czasem w niektóre rzeczy, żeby było łatwiej.

2

Dzień obudził się jak zawsze. Ledwo wschodzi słońce i mój sen staje się niespokojny. Otwarte okno wychodzące prosto na ulicę wpuszcza do domu świeży rumor autobusów, ciężarówek i przechodniów. Czasem słychać do tego śpiew ptaków.
To jeszcze nie pora wstawać. Teoretycznie mam jeszcze nawet do godziny czasu na sen. Ale to już niemożliwe. Teraz męczarnia. Co chwilę wydaje mi się, że zasnę. Żeby uspokoić kołatanie znerwicowanego serca pozwalam sobie wyobrazić, że ktoś leży obok mnie. Nie myślę o suczkach wyrwanych na przestrzeni ostatnich miesięcy, bo one nie dają spokoju i nie są warte tego, żeby przy nich się budzić. Potrzebny jest mój Cień.
Ledwo wstaję. Ledwo co wychodzę. Przystanek. Irytacja na widok stłoczonych ludzi. Co chwila ktoś dochodzi, wita się. Nie chce mi się gadać, jest rano, jestem zły. Denerwuje mnie, gdy ktoś przychodzi na przystanek z rana uśmiechnięty.
Autobus. Mieszanka śmierdzących, spoconych dzieci, nutka papierosów i alkoholu, benzyna. Gdy czuć benzynę, najpewniej za chwilę stary gruchot się zepsuje. Na moich uszach słuchawki, ażeby uniknąć rozmowy. Ostatecznie nie wiem, czy rozmowa z kimkolwiek ma sens.
Kontrola biletów. Kilku kanarów łapczywie szuka ofiar. Nie mam nawet siły przekornie powiedzieć im, że ten bilet jest nic nie warty, skoro autobus śmierdzi, ledwo jeździ, spóźnia się. Ale grunt, że w ogóle przyjechał, mam się cieszyć. Jakaś kobieta udaje, że nie ma dowodu. Żołnierka. Nie tłumaczy się, pyskata. Jakieś głosy, jakieś kurwy lecą w stronę kanarów, za to, że napastują kobietę. Chwilę później idiotkę prowadzą na komisariat.

20 lip 2009

Droga do Emaus - Początek

Idziesz drogą. Miasto. Mnóstwo ludzi. Każdy spieszy w innym kierunku. Mijasz witryny sklepowe. Widzisz różnorakie rzeczy na wystawach: sukienki, książki, lekarstwa, buty. Droga jest brukowana. Prowadzi między kamienicami. Ławki, fontanna. Mały plac. Ludzie się nie zauważają. Idziesz przed siebie, kierując się dźwiękiem.
Ludzie nie schodzą z drogi. Mijasz ich. Dźwięk narasta. Szukasz czegoś. Wiesz, że czegoś szukasz. Idziesz coraz szybciej. Masz wrażenie, że tłum jest coraz większy.
Wszystko wygląda jak sen. Nie wiesz co tu robisz ani skąd się wziąłeś. Wiesz tylko, że szukasz czegoś.
Czujesz rosnący niepokój. Twoje serce z każdym krokiem bije coraz szybciej. Pojawia się to dziwne uczucie, jakby wszystkie narządy wewnętrzne unosiły się. Przestajesz słyszeć gwar ulicy. Kierujesz się dźwiękiem muzyki, która staje się coraz mocniejsza i głośniejsza. Słyszysz tylko ją. Musisz ją znaleźć.
Ludzie wokół przestają znaczyć cokolwiek. Zaczynasz biec i mijasz ich jak pionki, tyczki. Biegniesz. Droga wydaje się nie mieć końca. Sklepy, kamienice, ławki, tłum ludzi. Biegniesz.
Nagle stajesz. Wszystko się zatrzymuje. Słyszysz muzykę. Kto gra? I gdzie?
Dostrzegasz kilka metrów wolnej przestrzeni. Wszyscy ludzie wokół stoją jak skamieniali. Posągi. Słupy soli. Tylko Ty idziesz, teraz wolnym i spokojnym krokiem. Przechodzisz między ludźmi. Widzisz mały plac. Fontanna. To tutaj. Słychać muzykę.
Przy fontannie dostrzegasz dwóch chłopców. Jeden siedzi i gra na gitarze. Drugi, w kapeluszu, stoi obok niego i pali papierosa przyglądając się i słuchając. Patrzysz na nich.
Po chwili jeden oddaje drugiemu instrument, a sam bierze skrzypce. Później oddaje drugiemu skrzypce, a sam wyciąga klarnet. Po chwili oddaje klarnet i wyciąga saksofon.
Obserwujesz tą scenę ze zdziwieniem. Chłopcy nie zwracają na Ciebie uwagi. Słyszysz muzykę, która pieści twoje uszy. Reszta ludzi nadal w bezruchu.
Teraz już wiesz. Już rozumiesz. To tylko taki koncert na dwa instrumenty. Padasz na kolana.
Już nic nie jest ważne. Teraz, gdy rozumiesz, już nic nie jest ważne. Z Twoich oczu zaczynają powoli płynąć łzy. Głupi byłeś. Ale teraz już wiesz wszystko.
Ludzie budzą się z transu. Kilku przystaje i słucha muzyki. Chłopcy grają dalej i nie przejmują się niczym. Klęczysz i płaczesz. Wyglądasz dziwnie. Trzeba wstawać i żyć. I mów, że nic się nie stało.