26 lip 2009

3,4

3

Nadszedł teraz czas, kiedy słowa, takie jak
zaufanie
wierność
są bez znaczenia. Jest jak na wojnie. Chaos moralny otacza wszystko. Jesteśmy pokoleniem, które szuka fundamentów, które nie wie, na czym ma się zbudować. Próbujemy wielu rzeczy, od skrajnej wolności, aż do zniewolenia zasadami. Udajemy, że uczymy się na błędach. Ale ten proces potrwa wiele lat, do tego czasu być może nasza cywilizacja upadnie, jak starożytny Rzym. Wtenczas może znów idioci powrócą, drugi Hitler albo Stalin. Nie nauczymy się na swoich błędach.
Przyszedł teraz taki czas, w którym nie można wierzyć nikomu. Zaufanie – nie. Nie można wierzyć samemu sobie. Sam robię rzeczy, których nie chcę robić. Jak tym bardziej ufać innym? Wierność? Komu, czemu? Brak zaufania, brak zasad. Brak autorytetów. Bo czy autorytetem ma być ktoś, komu nie można zaufać?
Będziemy udawać. To jest rozwiązanie. Niedobre, ale może tak trzeba. Będziemy udawać, bo tak będzie łatwiej, udawanie wiary zastąpi prawdziwą wiarę. Upadnie wiara w zaufanie, pozostanie imitacja wiary. Będziemy wierzyć, że jesteśmy mądrzy, choć będziemy wiedzieć, jak bardzo jesteśmy głupi. Nie będziemy chcieli o tym myśleć, bo tak będzie po prostu łatwiej. Każdy z nas jest idiotą.

4

Wychodzę z tego zatłoczonego autobusu. Za mną – stado dzieci, które uprzykrzały mi podróż. Chodnik, którym idę, byłby lepszy niż tor przeszkód. Wyciągam papierosa i zapalam go – małe uprzyjemnienie, na zmęczone płuca i skołatane serce. Myślę o tym, że będę kiedyś zadowolony. Myślę o tym, że będę udawał zadowolonego. Będę miał żonę, dziecko, czyli jakieś cele, dla których warto żyć. Pokonam prozę życia, będę dobrym ojcem i mężem, bo będę bardzo zakochany. Gdzieś w głębi będę wiedział, że jest to podyktowane czymś innym: męską potrzebą dbania i odpowiedzialności, pożądaniem, samotnością, zadziwieniem światem i siłą tworzenia. W głębi będę wiedział, że jestem sam z tym wszystkim. Tak bardzo zakorzenię się w narzuconym życiu, że uwierzę w szczęście mimo braku szczęścia.
Rozmyślania umilają mi drogę, jak zwykle. Pozwalają zapomnieć o irytacji, którą czuję mijając zbyt blisko ludzi na ulicy. Są denerwujący, ponieważ wchodzą w moją przestrzeń życiową. Wyznaczam ją na około metr od siebie. Rzadko wpuszczam kogoś bliżej z własnej woli. Czy tak trudno walczyć o swoje koło, promienia jednego tylko metra? Czy tak trudno ludziom zrozumieć, że czasem tylko tyle potrzeba dla świętego spokoju?
Dzień jest nawet przyjemny, świeci słońce, delikatny wiatr chłodzi twarz. Widzę z daleka postać siedzącą na parkowej ławce. Czeka na mnie. Młoda dziewczyna, włosy blond. Ładna, przyjemnie na nią jest patrzeć, choć drobna. Nieskrępowany uśmiech na jej twarzy łączył zawsze dziecięcą radość z odrobiną psychodeliki. Jak gdyby za wszelką cenę nie chciała dorosnąć i planowała bronić się przed tym całe życie. To mi się podobało. Bo co ma znaczyć teraz dorosłość? Uległość? Bierność? Poddanie się? Udawanie?
Podchodzę. Buziak na „dzień dobry”. Siadam obok, pozwalając sobie naruszyć przestrzeń życiową. Ostatecznie czasem człowiek tego potrzebuje.
- No to co chciałeś? Coś ważnego czy tak tylko, mnie wyciągnąć? - zapytała z uśmiechem.
- Właściwie miałem kupić ci kwiatka po drodze, ale chyba mi się zapomniało – odpowiadam, jak zwykle wymijająco. Nie chciałem nic. Chyba tylko trochę porozmawiać, poprzebywać z drugim człowiekiem, żeby całkowicie nie ześwirować.
Wyciągam papierosy. Palimy. Mogłaby to być trawka, byłoby wesoło. Właściwie nie wiem, o czym mam gadać. Nie mamy problemu z rozmawianiem, dlatego możemy pomilczeć. Jakaś tam ostoja normalności w moim życiu, jaką bywała ta dziewczyna, też miała w końcu stać się dowodem ludzkiego egoizmu.
- Muszę kupić sobie nowe buty. Na wyjazd. I kupiłabym sobie spodnie nowe, ale jeszcze nie wiem. Pójdziesz ze mną?
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chcę jak najszybciej. Może za miesiąc się uda. Muszą przyjąć moje podanie.
Nawet mnie to interesowało. Zazwyczaj, mimo udawanego zainteresowania, jest mi obojętne, co i kto do mnie mówi. Nie obchodzi mnie, co się w czyim życiu zmienia, kto z kim i kiedy, i tak dalej. Udaję, że słucham. Zazwyczaj pokiwuję głową, potwierdzam. Ludzie uwielbiają gadać, a jeszcze bardziej lubią, kiedy ktoś ich słucha. I wierzą, że słucham, choć ja nie słucham.
A jednak, gdy mówi ktoś, kto może siedzieć w obrębie mojego metra przestrzeni, słucham z ciekawości. Często o największych pierdołach. I nie z troski, bo idiotycznie ciągle wierzę, że wszystko się jakoś układa. Z czystej ciekawości słucham, bo coś dziać się musi. I ja nie muszę się silić na mówienie.
Obserwujemy kobietę na sąsiedniej ławce, która karmi gołębie.
- Policzmy je – rzuciła moja towarzyszka.
- Przecież ty ich nawet nie dojrzysz – zażartowałem, bo wiedziałem, że powinna mieć ze sobą okulary.
Słyszę jej śmiech dziecka. Młoda próbuje mnie rozbawić, czasem jej się to udaje. Śmiechem udaje małego diabełka.
- Patrz, patrz, one ją zjedzą! - krzyczy i pokazuje na kobietę. Ta nie poświęca nam odrobiny uwagi.
- Chyba nie mam co ze sobą zrobić – mówię.
- To zwal se konia – słyszę. Idiotyczna porada na idiotyczne zagadnienie. Udało się jej mnie rozśmieszyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz