2 wrz 2009

Reszta tekstu póki co nie doczeka się publikacji. Jeśli ktoś jest zainteresowany kolejnymi rozdziałami, proszę o kontakt.

12 sie 2009

16,17

16

Króluj nam Kłamstwo, króluj nam Nieszczerość. Matką moich dzieci będzie flaszka, a przybiorą one kształt sztuki. Prawda jest taka, że pośród wichru życia i powszechnego chaosu jedno pozostało niezmienne. Tylko jedna rzecz. Z tej perspektywy należałoby zatem podjąć próbę zaufania – mowa tu o Bogu; nic stąd nie jest pewne.
- O Bogu wiemy tyle, że to jakieś pojęcie ludzkie, jakaś idea niepojęta, jeśli można by tak powiedzieć. Ja wierzę, że on jest, ale próbuję to jakoś ocenić, tak niezależnie od tego czy Bóg jest, czy go nie ma, czy ja go sobie wymyśliłem, czy wymyślili mi go inni – mówię. - Nie chcę się odwoływać do religii. To jest już zbyt naznaczone... człowieczeństwem, ludzkim błędem. Musimy w niej być ze względu na inne rzeczy, a nie na wiarę. No więc... chciałem powiedzieć, że zawsze starałem się, aby Bóg, jakikolwiek, ten narzucany, ten mój, ten którego być może nie ma, a najlepiej ten, który jest i który jest obiektywnie tym właściwym Bogiem, żeby ten Bóg był moim przyjacielem. To wydawało mi się logiczne, przecież elementy przyjaźni byłyby najlepsze do kontaktów z Bogiem. No i co wyróżniałem? Przede wszystkim zaufanie, poczucie wzajemnej obecności, pomoc w miarę możliwości, zajmowanie jakiegoś ważnego miejsca w życiu i hierarchii wartości. Wiesz kiedy Bóg się zgubił?
- Kiedy? - pyta Cień.
- Wtedy, gdy oddałem mu swoje życie. On, wedle tych przymiotów, które wymieniłem, był wart tego, żeby poświęcić mu życie. Nie śmiej się, nie poszedłem do zakonu, jak widać. Ale powiedziałem wyraźnie: „Pokaż mi drogę, powiedz, gdzie chciałbyś, abym poszedł, zrób z moim życiem to, co chcesz.”
- I co on na to odpowiedział?
- Zupełnie nic. To była jego odpowiedź. I ja ją przyjmowałem, to oznaczało, że niewiele Bóg chce zmienić, że nie wskaże mi kobiety, że nie powie, na jakie iść studia i tak dalej, no wiesz.
- Ale czemu chciałeś oddać mu swoje życie?
- To logiczne. Nie było nikogo, komu można by ufać, o kogo można by się oprzeć. Miałem Boga za przyjaciela, to byłoby wartościowe oddać mu życie. Powiedzmy, że trudno mi było rano wstawać. Dni płynęły bez sensu, choć robiłem mnóstwo rzeczy. Przytłaczał mnie brak sensu. Szukałem celu. Szukałem czegoś, co sprawiłoby, że każdego ranka mógłbym wstawać z radością i korzystać z tego, że jestem człowiekiem, z tego co mam – tłumaczę mu.
To jest najlepsze – tym razem ja pozwalam sobie na mówienie. Nawet przy nim nie zdarza mi się to często. Ale wiem, że mogę sobie na to pozwolić. Moje słowa nie pójdą na marne, zostaną wysłuchane i, co najważniejsze, zrozumiane. Oto sedno mojego mówienia – mówię do ludzi, o których wiem, że są w jakimś stopniu w stanie zrozumieć jak się czuję i o co mi chodzi.
- No i co było dalej? Jak ci się teraz widzi Bóg? - pyta Cień.
- Dalej? Dalej to... chyba szybko odkryłem, że nic się nie zmienia. A potem zjawiłeś się ty, jakoś tak wiesz, bardziej niż zawsze. To była zmiana. Ja bym nigdy Boga nie podejrzewał, że przyśle mi kogoś takiego, jak ty. Ale jak zwykle. Moje niepewne odczucia co do takiej sytuacji sprawiły, że się na Boga trochę zdenerwowałem. O dziwo to nie był żaden kryzys w wierze.
- Niepewne odczucia?
- Powiem ci szczerze. Nie wierzę, że to tak będzie trwało. Sielankowo. Trochę... nie wierze, że zawsze będziesz obok tak, jak teraz.
- Przestań pierdolić. Denerwujesz mnie takim gadaniem – Cień się poirytował. - Myślisz, że co? Że tak po prostu mogłoby się wszystko zmienić?
- Nie po prostu. Zobaczysz. Wtedy może sobie przypomnisz, że tak mówiłem, choć pewnie będziesz w takim stanie, że nawet nie będziesz chciał o mnie myśleć.
- Wiesz co... przestań. Wkurzyłeś mnie.
- Nie denerwuj się. To moje zdanie.
- No a co z tym Bogiem? Jak to teraz wygląda?
- O Bogu mógłbym teraz powiedzieć, że kto daje i odbiera... - nie dokończyłem.
„Ten się w piekle poniewiera.”

17

Mur to była taka instytucja, za którą nie wpuszczałem nikogo. Teraz sytuacja była wyjątkowa. Oto ktoś dostał się za mój wysoki mur i jest w środku. Stoimy tu razem. Mur rośnie i rośnie, ściśle odgradza nas od świata zewnętrznego. Stoimy tu razem i jesteśmy zupełnie bezpieczni. I co ważne – nie jesteśmy sami.
Teraz ludzie irytują się i dziwią. Irytują się, bo nie mogą się tu dostać. Nie potrafią nas zrozumieć. Irytują się, bo w życiu stoimy obok. Nie wiedzą, jak do nas podejść. Widzą, że razem jesteśmy dużo silniejsi. Widzą, że nic nas nie pokona. Dziwią się – jak to możliwe, że dwoje ludzi może się tak rozumieć. Dziwią się, bo wiedzą, że kładziemy swoje życie za siebie wzajemnie. Dziwią się, że zawsze jesteśmy dla siebie pierwsi, a dopiero później, gdzieś daleko, są oni.

10 sie 2009

14,15

14

Nie wiem nawet, w jaki sposób Cień pojawił się w moim życiu. Chyba jakoś tak po prostu. Zawsze był gdzieś obok. Jak na Cienia, początek był dziwny. Nie trafiliśmy do siebie od razu. Zaczęło się od słuchania, milczenia. Była nawet niechęć. Ja nie mówiłem nic. To nie był człowiek podejrzany o bycie Cieniem. Jakieś życiowe drogi po prostu kazały nam się lepiej poznać – i wtedy to stało się jasne. Spojrzeliśmy w tą samą stronę.
Młody chłopak, w moim wieku. Ostatecznie całkiem do mnie podobny. Nie do końca jestem pewny jak wyglądał, choć uwielbiałem na niego patrzeć. Nie wiem, z jakich elementów był zbudowany – wszystko było dobre, bo było jego.

Mały most. Kanał. Brudna woda. Trawy, pola. Jedno samotne drzewo stojące w oddali, na które zawsze patrzę. Stoję oparty o metalową poręcz. Spoglądam na delikatny prąd wody i odbijającą się w niej rzeczywistość. Zastanawiam się co sprawia, że człowiek, który stoi obok jest wyjątkowy. Chyba wiem. To jedyny człowiek, przy którym nie czuję, że jestem sam. Mógłbym mieć żonę i dziecko, mógłbym jeździć z rodziną na wakacje, mógłbym codziennie odwiedzać przyjaciół, mógłbym chodzić ulicami miast, dymać suczki, mógłbym być ufny i wierzyć każdemu. Ale nie. Coś w ludziach jest, czego bardzo się boję. Coś jest w każdym człowieku, co sprawia, że nie potrafię do końca zaufać i uwierzyć. Cień to zmienia. Jest wyjątkowy, bo jest jedynym człowiekiem, przy którym nie jestem sam.
Stoję więc obok niego i zastanawiam się dlaczego tak jest.
- Jaki masz plan? - pytam.
- Plan?
- No. Czasem trzeba mieć plan. Co chciałbyś robić? Co zrobisz z tym wszystkim?
- Nie wiem. Mam jeszcze trochę czasu - Cień jest równie zagubiony jak ja.

I w tym jest sedno – po prostu się boję. Wierzyć i ufać. Może dlatego, bo ciągle widzę, że ludzie nie są tego warci. Może dlatego, bo nie zależy mi, żeby ktoś ufał i wierzył we mnie. Wtedy musiałbym wybaczać i zapominać o każdym błędzie, bo sam je popełniam. Wtedy ludzie wybaczaliby mi.

15

Zdarza się, że chodzę ulicami miast. Szedłem znowu. Zobaczyłem ślepca – tego z autobusu. Nie był chyba zupełnie niewidomy. Siedział na ławce, obok stała oparta jego biała laska. Znów rozmawiał przez telefon. Moja droga wytyczona została obok niego. Przechodzę. Znów słyszę.
- No bo wiesz... nie wiem czy jestem w stanie to wyrazić, chciałem powiedzieć po prostu „dziękuję” - jego głos jest delikatny i drżący. - Chciałem powiedzieć... to znaczy, nie wiem, czy ja dobrze to mówię, bo wiesz, nie wiem czy potrafię, ale chciałem powiedzieć, że to był jeden z najpiękniejszych dni...
Uśmiecham się pod nosem. Przez krótką chwilę czułem zadowolenie.

7 sie 2009

13

13

Posuwałem potem Młodą kilka razy. Trochę z nudów, trochę z popędu. Było ciekawie i śmiesznie. Dotknął mnie dziwny smak otwartości. Jeszcze nikogo tak nie przytulałem. Obcowanie narządów płciowych okazało się być najsilniejszym przytuleniem na jakie człowiek może sobie pozwolić. Właściwie zrozumiałem, dlaczego ludzie to robią. Seks jako najdoskonalsza forma wyrażenia miłości. Oczywiście jeśli się kogoś kocha. Ja jej nie kochałem, ale przez krótkie chwile wyobrażałem sobie, że tak jest. I wtedy to rozumiałem – rozumiałem , że to doświadczenie mistyczne. Fizyczność połączona z uczuciem – najsilniejsze przytulanie kogoś kochanego. Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy się kochają, mogą uprawiać seks na zgodę po kłótni. Wyobrażam sobie radość z dawania przyjemności komuś, kogo się kocha.
Ja jej nie kochałem, ale wszystko było takie, jak sobie wyobrażałem. Zazwyczaj wszystko jest takie, jakie sobie to wyobrażę: wielkie budynki, wysokości, zadania, uczucia. Tylko ludzie okazują się być inni. Wyobrażenia, które dotyczą ludzi – to są tylko moje wyobrażenia. Nieprawdziwe. Są tylko ułatwieniem. Wiara w to, że ktoś jest taki, jak sobie to wyobrażam, pomaga w kontaktach międzyludzkich. Taka wiara podtrzymuje związki, tworzy przyjaźnie, pomaga utworzyć więź zaufania między rodzicami i dziećmi. Naznaczona jest jednak charakterem kłamstwa. To niegroźne, jeśli ludzie są daleko, ale jeśli są sobie bliscy – załamanie takiej wiary oznacza kryzys. Kłótnia i oskarżenie o brak zaufania, albo – i to śmieszne – o niezgodność charakterów.
Seks jest lepszy, bo nie trzeba go sobie wyobrażać. Dzieje się – tu i teraz. Jest dobrze, przyjemnie, warto zapomnieć o wszystkim. Albo myśleć o kimś, kto leży obok. To ma wartość – gdy się kogoś kocha. Po co przytulać najbardziej kogoś, kogo się nie kocha? Moja głowa była wtedy gdzie indziej. Myślałem, że Młoda może być Cieniem.
Sprowadziło się to więc do zwierzęcego instynktu oraz do ludzkiego egoizmu. Niewiele z tego było pożytku. Nie uświadomi sobie tego ktoś, kto nie jest w stanie kochać. Seks – pozwala co najwyżej na dobry orgazm. Seks z kimś, kogo się kocha – pozwala na prawdziwą ekstazę. Przeżycie mistyczne.

- Nie jesteś samotną wyspą – powiedziała później jedna z sucz, z którą spałem. - Nie jesteś, nie rób się taki ekscentryczny, bo nie jesteś taki. Tylko udajesz. Chciałbyś, żeby ludzie cię widzieli jako kogoś specjalnego, wrażliwego, innego, wyróżniającego się... udajesz. Olewasz wszystkich, a tak naprawdę chcesz zwrócić na siebie uwagę. Żeby wszyscy mówili „ooo jaki on dziwny, samotny, smutny, ciekawy.” I że niby jesteś taki nieczuły.
- Nie interesuje mnie to, jak mnie mają ludzie widzieć... - odpowiadam suchym tonem, bo nienawidzę, gdy ktoś tak bardzo odległy zwraca się do mnie w taki sposób.
- ...i właśnie. Robisz się taki... taki... że niby patrzysz z góry, masz się za jakiegoś specjalnego i myślisz, że jesteś lepszy.
Uśmiecham się delikatnie. Nieszczerze. Patrzę na nią – przez chwilę z obrzydzeniem. Idiotka. Myśli, że zależy mi na tym, żeby mnie przejrzała. Myśli, że jest bystra. Może jest, może nie jest – wszystko to nie zmienia faktu, że mam to po prostu w dupie. Mam gdzieś co myśli ona, co myślą inni obcy ludzie. Liczę na palcach jednej ręki osoby, których opinia mnie interesuje. Tak trudno pojąc, że można mieć w dupie zdanie tych, którzy nie znaczą dla mnie nic?
- I że niby jesteś taki bez uczuć. Taki suchy i z dystansem. I ten uśmiech, ciągła ironia... - mówi dalej sucz. Mam jej już dość. Może ona myśli, że znaczy coś więcej? Niech robi badania psychologiczne komuś innemu. Poudaję tego wieczoru jeszcze trochę dla kurtuazji, a potem wypierdolę ją jak najszybciej.
I cóż? Wiem, że seks jest fajny, gdy się kogoś kocha, a i tak robiłem to z kimś, kogo kocham mniej, niż powinienem. Nie potrafię powiedzieć, co mną kieruje. Obojętność? Nie chcę potwora, którego nie ma. Chcę kogoś, kto jest.

5 sie 2009

11,12

11

- No to wiesz, może spotkamy się, jak będziemy mieli po trzydzieści lat – mówi Młoda. - Patrz, wtedy już najgorszy czas mielibyśmy za sobą, ja bym musiała wrócić, ty byś się wybawił. Byłoby śmiesznie – mówi na wpół poważnie.
- Jasne. Myślałem o tym – odpowiadam i śmieję się, choć to oczywiście kłamstwo.

Już po dwóch mocnych piwach atmosfera staje się luźniejsza. Dlatego idę po jeszcze jedno. Luźna atmosfera jest niebezpieczna, tym bardziej gdy dopuszcza się możliwość zaistnienia sytuacji o charakterze erotycznym. To nic nie warte, ale prawda jest taka, że jak kogoś upijesz, to możesz z nim robić więcej. To nic nie warte, bo to kruchy fundament, naznaczony bólem głowy i złudzeniami, że osoba z którą właśnie pijesz i gadasz jest ładniejsza niż na trzeźwo. Nagle wszystko wydaje się przyjemne, wesołe, rozmowa jest tak bardzo sympatyczna. Idiotyczne. Choć lubię niebezpieczne sytuacje.

- Idę do toalety – mówię. Wstaję. Krok mój jest nadal pewny, choć czuję w sobie dawkę alkoholu. Powoli zmierzam w stronę ubikacji.
- Idę też – odpowiada Młoda. - Ale nie wiem gdzie jest moja.
- No to chodź ze mną.

Wchodzimy do toalety z trójkątem na drzwiach. Kieruję się w stronę pisuaru. Młoda zamyka się w jedynej kabinie z drzwiami i muszą klozetową. Słyszę jej mocznik obijający się o porcelit. Nic dziwnego. Choć ja nienawidzę, gdy ktoś jest obok kiedy sikam. Nie trawię innych ludzi, gdy idę do kibla. W pubie wolę poczekać, aż wszyscy wyjdą. Teraz, po trzech piwach, jest mi to bardziej obojętne.
Młoda wychodzi. Idziemy umyć ręce. Obok umywalki wisi automat z prezerwatywami. Jest dosyć ciepło. Czuję, na co mam ochotę.
Padają jakieś słowa. Stoimy obok siebie. Chwytam ją za ramię, później za szyję. Ona intensywnie łapie mnie za głowę i włosy. Całuję ją. Czuję gorący język i ciepłą ślinę. Ręką głaszczę jej szyję, drugą chwytam za pośladek. Jest przyjemnie. Śmiejemy się z tego co robimy. To nie jest aż tak duży błąd – w końcu lubimy się i ostatecznie jest to przejaw jakichś uczuć.

Może życiem jesteśmy tak samo pijani. W podobny sposób nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ciągle wydaje nam się, że mamy rację, że jest tak, jak wszystko widzimy i rozumiemy, że coś jest bardzo logiczne. Pijani wymyślaliśmy zasady społeczne, pijani wymyślaliśmy tradycje, filozofie, religie, prawa. Może czasem ktoś trzeźwieje, ale szybko musi upić się życiem znowu, bo inaczej nazwą go wariatem. Tak, upiliśmy się życiem, bo życie jest chorobą, taką jak alkoholizm.

12

Wracam do domu. Ta sama droga. Spotykam w autobusie Tomasza. On też musiał coś załatwić. Siadamy na dwóch wolnych miejscach. Luźna rozmowa. Siedzę z delikatnym uśmiechem. Jestem trochę pod wpływem poranka – nie działo się nic niezwykłego, ale było dziwnie. Ostatecznie Młoda nie mogła być jedną z tępych suczek. Czuję, że to ostoja normalności i męczy mnie to. Kilka sekund normalności przypada na całe życie. Trochę mi wesoło, ale w duszy jestem poważny i myślę, że to bez sensu.
Z Tomaszem luźna rozmowa. Jak zwykle – słucham i nie słucham. Dobrze, niech mówi. Ja myślę o Cieniu. Jak zwykle. Ktoś siedzi za nami. Mężczyzna, rozmawia przez telefon. Mówi bardzo głośno. Jego głos miesza się z hałaśliwie działającym silnikiem:
- Hej. No bo widzisz, jest taka sprawa do ciebie – krótka przerwa. - Chciałbym zaprosić taką jedną koleżankę na rowery... więc... czy mógłbyś, może, polecić mi jakąś trasę rowerową albo miejsce, gdzie możemy się wybrać... - znów krótka przerwa. - Mówisz? Po co na rowery? - śmiech mężczyzny. Ma dziwny głos, mówi jakby z trudem. Bezbarwnie, aczkolwiek żywo. - Nie no, bo ona jest taka wiesz... Trochę wstydliwie się przyznać... Bo z kobietą to trochę jak z basenem, możesz iść z nią na basen ale nie każda chce od razu na głęboką wodę... my byśmy chcieli... to znaczy, ona jest taka, że musi stopniowo... się przyzwyczaić. No i chciałem na rowery...
Spoglądam na Tomasza. Widzę, jak ukrywa śmiech. Sam próbuję powstrzymać parsknięcie. Nie odwracamy się, żeby zobaczyć jak wygląda ów mężczyzna, bo nie wytrzymalibyśmy. Rzeczywiście dziwnie, jego rozmowę słyszy chyba cały autobus. Zabawne. Rzuca intymnymi sentencjami.
- Taaaak, to koleżanka – mówi dalej. - No mówię, tylko koleżanka. No to co, doradzisz mi? Później? Dobrze, to ja zadzwonię – znajomy ewidentnie go olał.
Musimy wychodzić. Śmieszna rozmowa telefoniczna szumi nam w uszach, bo twarze są rozbawione. Stoimy już w drzwiach i czekamy, aż pojazd zbliży się do przystanku. Odwracam powoli głowę, żeby zobaczyć mężczyznę, który siedział za nami.
Widzę ślepca. Widzę jego białą laskę. Wygląda dziwnie. Patrzy nieobecnie. Wiek – po trzydziestce. Jakaś plama na koszuli. Tłuste włosy. Jego oczy mają dziwną, bladoniebieską barwę, jak to bywa u niewidomych.
Czy mi teraz głupio? Może trochę. Ale chyba jednak nie. Ostatecznie głośna rozmowa telefoniczna była śmieszna. Dobrze, że niepełnosprawny wbija się w życie. Dla niego dobrze. Zaczynam się zastanawiać jak pojedzie na rowerze.

1 sie 2009

8,9,10

8

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz go spotkałem. Mój Cień zobaczyłem chyba tak po prostu – to nie było wielkie wydarzenie, nie odczułem oświecenia. I nawet wszystko działo się stopniowo. Chodzę ulicami miast i to tam go zobaczyłem. Szedł gdzieś, w przeciwnym kierunku. Minęliśmy się. Ja patrzyłem przed siebie, pewnie. On – nie wiem. Delikatnie szturchnął mnie gdy przechodził obok. Po kilku krokach odwrócił się, spojrzał na mnie, a później poszedł dalej. Widziałem jak odwracał głowę, bo i ja spojrzałem. Poszedłem dalej. To był tylko Cień.

9

Z Młodą wylądowaliśmy na piwie. Buty zakupione. Sprawę załatwiliśmy szybko dzięki mnie, bo od razu potwierdziłem, że mi się podobają. Jednym słowem rozwiewałem wątpliwości, byleby jak najszybciej. Bo kobieta chyba potrzebuje potwierdzania. Szczególnie na zakupach. Może dlatego gdy wybiorą się dwie do sklepu, to nie potrafią z niego wyjść przez kilka godzin.
Przyjemne miejsce. Wygodna sofa, mały stoliczek, na nim dwa mocne piwa. Ucho pieści mi dobrze dobrana muzyka: połączenie gitary z nutą monotonnej elektroniki. Relaksujące. Piwo z rana bywa lepsze od kawy, chociaż miałem nie pijać przed dwunastą.
- Jak będzie wyglądał ten nasz wspólny dom? - pyta ze śmiechem.
- Ten, którego nigdy nie będziemy mieć? No wiesz, ten będzie wymarzony. Chciałbym mieć basen, to na pewno – odpowiadam.
- Wiem! Narysujmy go! Ty zawsze chcesz wszystko rysować!- wyciąga z torby zeszyt i długopis. Otwiera na pustej stronie. Tworzy zarys. Prosty dach – trójkąt – i prostokąt – taki dom.
- Ok – mówię i dorysowuję drzwi i okna. Z boku dorysowałem mały plan kuchni.
- Co to? - pyta M.
- Kuchnia. Kuchnia musi być. Muszę gotować. Lubię, czasem. No ale przede wszystkim trzeba jeść – uśmiecham się.

M. bierze zeszyt i rysuje. Płotek. Piesek. No tak, pies jest konieczny.
Znów moja kolej. Rysuję słońce.
- Nad naszym domem będzie świecić zawsze słońce – mówię. Czy to znaczy, że dom będzie zawsze szczęśliwy?
- Dobrze. Dobrze. Daj... - wyrywa zeszyt. Rysuje – nas – ja i ona. Podpisuje. Rysuje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Przerąbane, dzieci to już poważna sprawa.

Współczuję moim dzieciom Zapewne nigdy nie będę ich miał. To lepiej dla nich. Współczuł bym im ojca. Żałosnej kreatury, która nie pozwoliła im nigdy stać się normalnymi. Biedne, zawsze dziwne dzieci. Ojciec chroniący przed dziwacznością świata. Nie słuchałyby mnie. Wbiłyby się w życie jak wszyscy. Jak i ja się wbiję, lada dzień, lada moment... poddam się.

10

Cienia spotykałem w różnych miejscach. Czasem przychodząc na przystanek autobusowy. Widzę kogoś. Młoda, niewinna brunetka. Wchodzi się za nią do autobusu. Siada się specjalnie w takim miejscu, żeby ciągle na nią patrzeć. Czekam, aż nasz wzrok się w końcu spotka, a spotka się na pewno. Ona też już wie. Gdy patrzymy na siebie ułamki sekund, wiemy o sobie wszystko. Szybko odwracamy wzrok, dla niepoznaki. Głupio nam się do siebie odezwać, a przecież znamy się na wylot, choć musielibyśmy się sobie przedstawić. Ale już za kilka minut trzeba wysiadać. Najpewniej nie zobaczymy się nigdy więcej. Więc jeszcze czerpiemy wszystko z tych chwil. Nie liczy się nic więcej. Może czasem odważymy się na uśmiech. Drzwi się otwierają. Trzeba wysiadać. Żegnaj.

29 lip 2009

5,6,7

5

Mur to taka instytucja, która nie pozwala mi wpuścić nikogo do środka mnie. Mur jest całkiem solidny, wysoki. Wyobrażam sobie, że jest z czerwonej cegły. Ludzie mówią, że bywa irytujący, bo nie mogą mnie poznać. Często im przeszkadza. Mi tylko czasami, kiedy widzę, że jest problemem. Nie wiem czemu ludzie go dostrzegają.
Mój mur jest formą płynięcia pod prąd. Zapewne tylko dlatego przeszkadza innym, bo nie wpasowuje się w ich obraz świata. Nie potrafią sobie wyobrazić, że można wielu rzeczy nie chcieć, nie akceptować, bać się i chronić się przed nimi wysokim murem.

6

- Jak tam z twoim? - pytam.
- No, jak zawsze. Choć nie wiem czy on mi pomoże. Ostatnio mam wrażenie, że ma mnie dość. Chciałby, żebym była samodzielna i najlepiej dopiero wtedy do niego przyszła czasem – Młoda żali się.
Spoko. Pytam z ciekawości, tylko trochę z troski. Ostatecznie jesteśmy na wojnie. Muszę zająć się frontem, który mnie dotyczy.
Rzeczywiście najtrudniejsze są dla mnie poranki. Te w domu, w łóżku, kiedy słońce wschodzi, a ja nie mogę spać. Wtedy wszystko wydaje się jakąś wielką pomyłką. Przecież to nie może tak wyglądać. Myślę o tym, jak to jest mieć kogoś blisko. Wspominam, kogo kiedyś miałem. Nie potrafię uwierzyć, że coś takiego może się tak szybko zmienić. Pod wrażeniem i wpływem owych myśli chodzę potem cały poranek. Humor w ciągu dnia kształtuje się zależnie od tego, kogo spotykam rano.
- Ma być ta impreza. Wybierasz się w końcu czy nie? No bo mnie zaprosili jednak. Jeśli ty pójdziesz, to ja też będę – mówi.
- Jeszcze nie wiem. Właściwie to nie mam humoru na takie coś. Zastanowię się – odpowiadam, jak zwykle wymijająco.

7

Chodzę ulicami miasta. Spotkałem z rana życzliwą osobę, dlatego mój humor jest obojętny. Nie jest dobry. Ogarnia mnie obojętność, która jest dla mnie najlepszym lekarstwem.

W ciągu dnia nachodzą mnie różne ochoty. Nie dziwią mnie już pomysły napadu na bank. Czasem mam na coś smak. Czasem mam ochotę zostać męską prostytutką, ale nie dla pieniędzy. Zostać ostatnią, najbardziej pustą, immoralną i wiecznie uśmiechniętą kurewką, która cieszy się, gdy jest zwykłym, zeszmaconym przedmiotem.

26 lip 2009

3,4

3

Nadszedł teraz czas, kiedy słowa, takie jak
zaufanie
wierność
są bez znaczenia. Jest jak na wojnie. Chaos moralny otacza wszystko. Jesteśmy pokoleniem, które szuka fundamentów, które nie wie, na czym ma się zbudować. Próbujemy wielu rzeczy, od skrajnej wolności, aż do zniewolenia zasadami. Udajemy, że uczymy się na błędach. Ale ten proces potrwa wiele lat, do tego czasu być może nasza cywilizacja upadnie, jak starożytny Rzym. Wtenczas może znów idioci powrócą, drugi Hitler albo Stalin. Nie nauczymy się na swoich błędach.
Przyszedł teraz taki czas, w którym nie można wierzyć nikomu. Zaufanie – nie. Nie można wierzyć samemu sobie. Sam robię rzeczy, których nie chcę robić. Jak tym bardziej ufać innym? Wierność? Komu, czemu? Brak zaufania, brak zasad. Brak autorytetów. Bo czy autorytetem ma być ktoś, komu nie można zaufać?
Będziemy udawać. To jest rozwiązanie. Niedobre, ale może tak trzeba. Będziemy udawać, bo tak będzie łatwiej, udawanie wiary zastąpi prawdziwą wiarę. Upadnie wiara w zaufanie, pozostanie imitacja wiary. Będziemy wierzyć, że jesteśmy mądrzy, choć będziemy wiedzieć, jak bardzo jesteśmy głupi. Nie będziemy chcieli o tym myśleć, bo tak będzie po prostu łatwiej. Każdy z nas jest idiotą.

4

Wychodzę z tego zatłoczonego autobusu. Za mną – stado dzieci, które uprzykrzały mi podróż. Chodnik, którym idę, byłby lepszy niż tor przeszkód. Wyciągam papierosa i zapalam go – małe uprzyjemnienie, na zmęczone płuca i skołatane serce. Myślę o tym, że będę kiedyś zadowolony. Myślę o tym, że będę udawał zadowolonego. Będę miał żonę, dziecko, czyli jakieś cele, dla których warto żyć. Pokonam prozę życia, będę dobrym ojcem i mężem, bo będę bardzo zakochany. Gdzieś w głębi będę wiedział, że jest to podyktowane czymś innym: męską potrzebą dbania i odpowiedzialności, pożądaniem, samotnością, zadziwieniem światem i siłą tworzenia. W głębi będę wiedział, że jestem sam z tym wszystkim. Tak bardzo zakorzenię się w narzuconym życiu, że uwierzę w szczęście mimo braku szczęścia.
Rozmyślania umilają mi drogę, jak zwykle. Pozwalają zapomnieć o irytacji, którą czuję mijając zbyt blisko ludzi na ulicy. Są denerwujący, ponieważ wchodzą w moją przestrzeń życiową. Wyznaczam ją na około metr od siebie. Rzadko wpuszczam kogoś bliżej z własnej woli. Czy tak trudno walczyć o swoje koło, promienia jednego tylko metra? Czy tak trudno ludziom zrozumieć, że czasem tylko tyle potrzeba dla świętego spokoju?
Dzień jest nawet przyjemny, świeci słońce, delikatny wiatr chłodzi twarz. Widzę z daleka postać siedzącą na parkowej ławce. Czeka na mnie. Młoda dziewczyna, włosy blond. Ładna, przyjemnie na nią jest patrzeć, choć drobna. Nieskrępowany uśmiech na jej twarzy łączył zawsze dziecięcą radość z odrobiną psychodeliki. Jak gdyby za wszelką cenę nie chciała dorosnąć i planowała bronić się przed tym całe życie. To mi się podobało. Bo co ma znaczyć teraz dorosłość? Uległość? Bierność? Poddanie się? Udawanie?
Podchodzę. Buziak na „dzień dobry”. Siadam obok, pozwalając sobie naruszyć przestrzeń życiową. Ostatecznie czasem człowiek tego potrzebuje.
- No to co chciałeś? Coś ważnego czy tak tylko, mnie wyciągnąć? - zapytała z uśmiechem.
- Właściwie miałem kupić ci kwiatka po drodze, ale chyba mi się zapomniało – odpowiadam, jak zwykle wymijająco. Nie chciałem nic. Chyba tylko trochę porozmawiać, poprzebywać z drugim człowiekiem, żeby całkowicie nie ześwirować.
Wyciągam papierosy. Palimy. Mogłaby to być trawka, byłoby wesoło. Właściwie nie wiem, o czym mam gadać. Nie mamy problemu z rozmawianiem, dlatego możemy pomilczeć. Jakaś tam ostoja normalności w moim życiu, jaką bywała ta dziewczyna, też miała w końcu stać się dowodem ludzkiego egoizmu.
- Muszę kupić sobie nowe buty. Na wyjazd. I kupiłabym sobie spodnie nowe, ale jeszcze nie wiem. Pójdziesz ze mną?
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chcę jak najszybciej. Może za miesiąc się uda. Muszą przyjąć moje podanie.
Nawet mnie to interesowało. Zazwyczaj, mimo udawanego zainteresowania, jest mi obojętne, co i kto do mnie mówi. Nie obchodzi mnie, co się w czyim życiu zmienia, kto z kim i kiedy, i tak dalej. Udaję, że słucham. Zazwyczaj pokiwuję głową, potwierdzam. Ludzie uwielbiają gadać, a jeszcze bardziej lubią, kiedy ktoś ich słucha. I wierzą, że słucham, choć ja nie słucham.
A jednak, gdy mówi ktoś, kto może siedzieć w obrębie mojego metra przestrzeni, słucham z ciekawości. Często o największych pierdołach. I nie z troski, bo idiotycznie ciągle wierzę, że wszystko się jakoś układa. Z czystej ciekawości słucham, bo coś dziać się musi. I ja nie muszę się silić na mówienie.
Obserwujemy kobietę na sąsiedniej ławce, która karmi gołębie.
- Policzmy je – rzuciła moja towarzyszka.
- Przecież ty ich nawet nie dojrzysz – zażartowałem, bo wiedziałem, że powinna mieć ze sobą okulary.
Słyszę jej śmiech dziecka. Młoda próbuje mnie rozbawić, czasem jej się to udaje. Śmiechem udaje małego diabełka.
- Patrz, patrz, one ją zjedzą! - krzyczy i pokazuje na kobietę. Ta nie poświęca nam odrobiny uwagi.
- Chyba nie mam co ze sobą zrobić – mówię.
- To zwal se konia – słyszę. Idiotyczna porada na idiotyczne zagadnienie. Udało się jej mnie rozśmieszyć.

23 lip 2009

Suchość drogi (1,2)

1

Mam dziewiętnaście lat. Nie osiągnąłem jeszcze nic. Niewiele mam do osiągnięcia. Odkryłem za to rzeczy, których wielu nigdy nie dostrzeże, na przestrzeni całego swojego życia.
Ulice bywają dla mnie zbyt wąskie. Nie napisałem książki. Moja miłość odchodzi. Mam dziewiętnaście lat i w pogardzie wszystko, w co warto czasem wierzyć, żeby było lepiej. Bo właśnie tylko dlatego wierzymy – żeby było łatwiej, lepiej, przyjemniej, żeby rzeczy miały wartość.
Mam dziewiętnaście lat i robię wszystko to, czym gardzę. Jestem słaby, piję, ulegam pożądaniu, nie pracuję, kieruję się egoizmem. Mam prawo wszystkim gardzić, czego na własnej skórze doświadczam.
Mam dziewiętnaście lat i w chwale swego ciała i umysłu stwierdzam często, że siebie nienawidzę. Mimo świadomości, że jestem tak doskonały, tysiąckroć lepszy od innych, nienawidzę siebie za kłamstwo wiary – znów. Bo tylko po to wierzę czasem w niektóre rzeczy, żeby było łatwiej.

2

Dzień obudził się jak zawsze. Ledwo wschodzi słońce i mój sen staje się niespokojny. Otwarte okno wychodzące prosto na ulicę wpuszcza do domu świeży rumor autobusów, ciężarówek i przechodniów. Czasem słychać do tego śpiew ptaków.
To jeszcze nie pora wstawać. Teoretycznie mam jeszcze nawet do godziny czasu na sen. Ale to już niemożliwe. Teraz męczarnia. Co chwilę wydaje mi się, że zasnę. Żeby uspokoić kołatanie znerwicowanego serca pozwalam sobie wyobrazić, że ktoś leży obok mnie. Nie myślę o suczkach wyrwanych na przestrzeni ostatnich miesięcy, bo one nie dają spokoju i nie są warte tego, żeby przy nich się budzić. Potrzebny jest mój Cień.
Ledwo wstaję. Ledwo co wychodzę. Przystanek. Irytacja na widok stłoczonych ludzi. Co chwila ktoś dochodzi, wita się. Nie chce mi się gadać, jest rano, jestem zły. Denerwuje mnie, gdy ktoś przychodzi na przystanek z rana uśmiechnięty.
Autobus. Mieszanka śmierdzących, spoconych dzieci, nutka papierosów i alkoholu, benzyna. Gdy czuć benzynę, najpewniej za chwilę stary gruchot się zepsuje. Na moich uszach słuchawki, ażeby uniknąć rozmowy. Ostatecznie nie wiem, czy rozmowa z kimkolwiek ma sens.
Kontrola biletów. Kilku kanarów łapczywie szuka ofiar. Nie mam nawet siły przekornie powiedzieć im, że ten bilet jest nic nie warty, skoro autobus śmierdzi, ledwo jeździ, spóźnia się. Ale grunt, że w ogóle przyjechał, mam się cieszyć. Jakaś kobieta udaje, że nie ma dowodu. Żołnierka. Nie tłumaczy się, pyskata. Jakieś głosy, jakieś kurwy lecą w stronę kanarów, za to, że napastują kobietę. Chwilę później idiotkę prowadzą na komisariat.

20 lip 2009

Droga do Emaus - Początek

Idziesz drogą. Miasto. Mnóstwo ludzi. Każdy spieszy w innym kierunku. Mijasz witryny sklepowe. Widzisz różnorakie rzeczy na wystawach: sukienki, książki, lekarstwa, buty. Droga jest brukowana. Prowadzi między kamienicami. Ławki, fontanna. Mały plac. Ludzie się nie zauważają. Idziesz przed siebie, kierując się dźwiękiem.
Ludzie nie schodzą z drogi. Mijasz ich. Dźwięk narasta. Szukasz czegoś. Wiesz, że czegoś szukasz. Idziesz coraz szybciej. Masz wrażenie, że tłum jest coraz większy.
Wszystko wygląda jak sen. Nie wiesz co tu robisz ani skąd się wziąłeś. Wiesz tylko, że szukasz czegoś.
Czujesz rosnący niepokój. Twoje serce z każdym krokiem bije coraz szybciej. Pojawia się to dziwne uczucie, jakby wszystkie narządy wewnętrzne unosiły się. Przestajesz słyszeć gwar ulicy. Kierujesz się dźwiękiem muzyki, która staje się coraz mocniejsza i głośniejsza. Słyszysz tylko ją. Musisz ją znaleźć.
Ludzie wokół przestają znaczyć cokolwiek. Zaczynasz biec i mijasz ich jak pionki, tyczki. Biegniesz. Droga wydaje się nie mieć końca. Sklepy, kamienice, ławki, tłum ludzi. Biegniesz.
Nagle stajesz. Wszystko się zatrzymuje. Słyszysz muzykę. Kto gra? I gdzie?
Dostrzegasz kilka metrów wolnej przestrzeni. Wszyscy ludzie wokół stoją jak skamieniali. Posągi. Słupy soli. Tylko Ty idziesz, teraz wolnym i spokojnym krokiem. Przechodzisz między ludźmi. Widzisz mały plac. Fontanna. To tutaj. Słychać muzykę.
Przy fontannie dostrzegasz dwóch chłopców. Jeden siedzi i gra na gitarze. Drugi, w kapeluszu, stoi obok niego i pali papierosa przyglądając się i słuchając. Patrzysz na nich.
Po chwili jeden oddaje drugiemu instrument, a sam bierze skrzypce. Później oddaje drugiemu skrzypce, a sam wyciąga klarnet. Po chwili oddaje klarnet i wyciąga saksofon.
Obserwujesz tą scenę ze zdziwieniem. Chłopcy nie zwracają na Ciebie uwagi. Słyszysz muzykę, która pieści twoje uszy. Reszta ludzi nadal w bezruchu.
Teraz już wiesz. Już rozumiesz. To tylko taki koncert na dwa instrumenty. Padasz na kolana.
Już nic nie jest ważne. Teraz, gdy rozumiesz, już nic nie jest ważne. Z Twoich oczu zaczynają powoli płynąć łzy. Głupi byłeś. Ale teraz już wiesz wszystko.
Ludzie budzą się z transu. Kilku przystaje i słucha muzyki. Chłopcy grają dalej i nie przejmują się niczym. Klęczysz i płaczesz. Wyglądasz dziwnie. Trzeba wstawać i żyć. I mów, że nic się nie stało.