23 lip 2009

Suchość drogi (1,2)

1

Mam dziewiętnaście lat. Nie osiągnąłem jeszcze nic. Niewiele mam do osiągnięcia. Odkryłem za to rzeczy, których wielu nigdy nie dostrzeże, na przestrzeni całego swojego życia.
Ulice bywają dla mnie zbyt wąskie. Nie napisałem książki. Moja miłość odchodzi. Mam dziewiętnaście lat i w pogardzie wszystko, w co warto czasem wierzyć, żeby było lepiej. Bo właśnie tylko dlatego wierzymy – żeby było łatwiej, lepiej, przyjemniej, żeby rzeczy miały wartość.
Mam dziewiętnaście lat i robię wszystko to, czym gardzę. Jestem słaby, piję, ulegam pożądaniu, nie pracuję, kieruję się egoizmem. Mam prawo wszystkim gardzić, czego na własnej skórze doświadczam.
Mam dziewiętnaście lat i w chwale swego ciała i umysłu stwierdzam często, że siebie nienawidzę. Mimo świadomości, że jestem tak doskonały, tysiąckroć lepszy od innych, nienawidzę siebie za kłamstwo wiary – znów. Bo tylko po to wierzę czasem w niektóre rzeczy, żeby było łatwiej.

2

Dzień obudził się jak zawsze. Ledwo wschodzi słońce i mój sen staje się niespokojny. Otwarte okno wychodzące prosto na ulicę wpuszcza do domu świeży rumor autobusów, ciężarówek i przechodniów. Czasem słychać do tego śpiew ptaków.
To jeszcze nie pora wstawać. Teoretycznie mam jeszcze nawet do godziny czasu na sen. Ale to już niemożliwe. Teraz męczarnia. Co chwilę wydaje mi się, że zasnę. Żeby uspokoić kołatanie znerwicowanego serca pozwalam sobie wyobrazić, że ktoś leży obok mnie. Nie myślę o suczkach wyrwanych na przestrzeni ostatnich miesięcy, bo one nie dają spokoju i nie są warte tego, żeby przy nich się budzić. Potrzebny jest mój Cień.
Ledwo wstaję. Ledwo co wychodzę. Przystanek. Irytacja na widok stłoczonych ludzi. Co chwila ktoś dochodzi, wita się. Nie chce mi się gadać, jest rano, jestem zły. Denerwuje mnie, gdy ktoś przychodzi na przystanek z rana uśmiechnięty.
Autobus. Mieszanka śmierdzących, spoconych dzieci, nutka papierosów i alkoholu, benzyna. Gdy czuć benzynę, najpewniej za chwilę stary gruchot się zepsuje. Na moich uszach słuchawki, ażeby uniknąć rozmowy. Ostatecznie nie wiem, czy rozmowa z kimkolwiek ma sens.
Kontrola biletów. Kilku kanarów łapczywie szuka ofiar. Nie mam nawet siły przekornie powiedzieć im, że ten bilet jest nic nie warty, skoro autobus śmierdzi, ledwo jeździ, spóźnia się. Ale grunt, że w ogóle przyjechał, mam się cieszyć. Jakaś kobieta udaje, że nie ma dowodu. Żołnierka. Nie tłumaczy się, pyskata. Jakieś głosy, jakieś kurwy lecą w stronę kanarów, za to, że napastują kobietę. Chwilę później idiotkę prowadzą na komisariat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz